Ta notatka jest dla ludzi, którzy mogą się czuć jak ja, czyli mieć depresję. Może komuś pomoże. Podzielę się moją historią, choć jest bardzo osobista a ja raczej nie mam skłonności ekshibicjonistycznych.
Szczerze mówiąc nastroje i skłonności depresyjne miałam od kiedy byłam nastolatką. Jakoś sobie z tym radziłam. Pierwszy leczony epizod depresyjny miałam ok 10 lat temu, już jako kobieta dojrzała. Tak się skończyła nasza walka z autyzmem, by "wyprowadzić" Jędrka, nasze kilkuletnie życie w napięciu po diagnozie, szarpanie się, nadmiar terapii, praca Metodą Krakowską i Wianeckiej, wyniszczający nas rok w 3 osobowej klasie dla autystów w szkole nr 11 (w II półroczu była to już nauka indywidualna). Przeżyliśmy co najgorsze, pozbyliśmy się złudzeń, że Jędrek z tego wyjdzie i będzie dobrze funkcjonował, zdobyliśmy dla Jędrka miejsce w szkole KTA i wtedy ja się rozpadłam. Na szczęście farmakoterapia + wakacje w Kopanicy postawiły mnie na nogi. To był dość krótki epizod.
Tym razem było gorzej. Zaczęłam wpadać w dołek po pierwszej fali pandemii, w wakacje 2020, zanim jeszcze u Jędrka pojawiły się trudne zachowania. Początkowo, gdy te zachowania się pojawiły, podśmiewałam się, że Jędrek mnie wyczuwa i nie pozwala mi wpaść w dół, robi wszystko żebym skupiła na nim swoją uwagę i siły. Gdy te zachowania w sierpniu się pogorszyły i przeżyłam trudne chwile z Jędrkiem na turnusie w Polanicy, a potem ciąg dalszy nastąpił w domu przestało mi być do śmiechu. Było ciężko. Po pół roku pewna pani psycholog powiedziała mi, że wygląda na to, że jestem w czarnej dupie i zaczynam się w niej urządzać. To mnie na tyle wstrząsnęło, że zebrałam się w sobie i kolejne pół roku przetrwałam w trochę lepszej formie. Na fali tej trochę lepszej formy w wakacje znaleźliśmy i kupiliśmy dom. Wtedy znowu się zapadłam bo stresu było co niemiara. Po przeprowadzce dalej nie było ze mną dobrze. Wszyscy w rodzinie byli zadowoleni, oprócz mnie. Mnie mało co cieszyło, wszystko przerażało. Nie widziałam szansy by coś mogło się zmienić, nie wierzyłam że cokolwiek może mi pomóc. Myślałam, że jestem jakaś wybrakowana, do niczego. Żyłam bo żyłam, robiłam, co musiałam, ale czułam się, jakbym dźwigała na plecach worek kamieni. Nigdzie nie wychodziłam (oprócz do pracy) a w czasie rzadkich spotkań ze znajomymi, nawet takimi, których kocham, cały czas czułam smutek. Nie miałam nawet siły zadzwonić do psychiatry. W końcu w maju się zdecydowałam i dostałam wizytę na sierpień. Tymczasem w wakacje wszystko ze mnie spadło, jakby ktoś zdjął ten worek, przemył oczy i serce, poczułam lekkość bytu. Spotykałam znajomych, rodzinę, kwitłam. Opowiedziałam to wszystko panu psychiatrze i on bardzo rozsądnie postanowił mnie przechytrzyć i umówił się ze mną na wizytę kontrolną na początku października. Byłam też w kolejce do psychoterapii. Zaczął się rok szkolny a ja poczułam, że znowu idę na dno. Rozpoczęłam psychoterapię. Wrzesień był straszny. Takiego doła nie miałam nigdy. Miałam prawie wszystkie objawy typowe dla depresji, poczucie beznadziei, przerażający smutek, obezwładniający mnie lęk, stałe myśli samobójcze itp itd. Nawet jadłam z niechęcią (normalnie stres zajadam; dopiera MEGA stres powoduje, że nie jem). Nawet dzieci w szkole zauważyły, że coś mi jest i rysowały mi laurki pocieszające. Nie mogłam się doczekać wizyty u psychiatry i tabletek bo tylko w tym widziałam jeszcze jakąś szansę (normalnie jestem anty-lekowa). Zanim tabletki zaczęły działać umęczyłam się strasznie. Wrzesień i październik to był prawdziwy horror, tak źle nie czułam się chyba nigdy. Jakbym się rozpadła. A potem zaczęło być coraz lepiej. Zaczęłam powracać do żywych. Biorę leki, chodzę na psychoterapię i bardzo jestem z tego zadowolona. Bez wspomagania farmakologicznego nie byłabym w stanie przepracowywać na terapii wielu trudnych kawałków. Bez terapii tabletki byłyby tylko tymczasowym wspomagaczem (one nie likwidują przyczyn). Terapia uświadomiła mi, że to co się ze mną stało jest naturalną reakcją organizmu. Że nie jestem ani wybrakowana, ani leniwa, ani egoistyczna. Po prostu to co mnie spotkało i spotyka jest bardzo bardzo trudne i ciężkie. Uczę się dbać o siebie. To jest bardzo trudne. Bo nie chodzi o to by czasem sprawić sobie jakąś przyjemność, ale aby nie nadwyrężyć swoich sił, i fizycznych, i psychicznych, i emocjonalnych. Zadbać o siebie to znaczy dążyć do tego, by czuć się dobrze. Jeśli tak nie będzie, nie pomogę mojemu dziecku. Padnę. Poza tym coraz bardziej dorastam do tego, że mam prawo czuć się dobrze dla samej siebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz