Nad morzem było Jędrkowi dobrze. Mogę to napisać z
czystym sumieniem, bez żadnych wątpliwości. Tak długotrwale
(tydzień) szczęśliwy, zadowolony, radosny to on rzadko bywa (chyba
tylko na wakacyjnych wyjazdach a i to nie zawsze). Nie złościł
się zbytnio, czasem okazywał zniecierpliwienie, jak chciał coś
dobrego do jedzenia. Przez tydzień spał pięknie, całą noc,
zarówno pierwszą noc, którą spędziliśmy w samochodzie (da
się!), jak i potem pod namiotem na campingu. Tylko ostatniej nocy
obudził się i strasznie złościł, a następnego dnia (ostatniego)
był marudny i się złościł. Czyżby przeżywał, że to już
koniec pobytu nad morzem, że wyjeżdżamy? Nie wiem, ale innego
wytłumaczenia nie znajduję. Tak czy siak, przez tydzień był
szczęśliwy i dobrze spał ( jaka to była dla mnie ulga, brak
nocnych czy porannych awantur!).
Jędrek był zachwycony, zafascynowany morzem i plażą.
Jesteśmy przekonani, że pamiętał to z zeszłego czy poprzednich
lat. Początkowo pojechaliśmy do Dębek, ale tłok był tam taki, że
postanowiliśmy zajść tam tylko coś zjeść i na chwilę na plażę
i zmywać się do naszego ukochanego Łukęcina, mimo że on na
drugim końcu Polski (patrząc od nas). Chcieliśmy najpierw zajść
do pizzerii, ale Jędrek mimo że restauracje to on lubi jak rzadko
co, wychodził i ciągnął nas dalej. Aż skręciliśmy nad morze,
na plażę, wtedy się uspokoił i szedł radośnie, a potem nie mógł
się nacieszyć morzem. Następnego dnia już w Łukęcinie, gdzie
byliśmy po raz trzeci (w tamtym roku zdradziliśmy go dla Krynicy,
czego żałowaliśmy) prowadził nas nad morze. Pamiętał czy
przypadek? Nad morzem nie nudziło mu się wcale, w ogóle wyglądało
na to, że morze i plaża -piasek mu wystarczają do szczęścia. My
nie byliśmy mu potrzebni. O ile jeszcze dwa lata temu nasze
plażowanie wyglądało tak, że Jędrek był cały czas przy mnie na
kocu, o tyle teraz rzadko do nas zaglądał (czasem dał się
przywołać na coś dobrego do jedzenia lub też na zabawy z tatą, w
przerzucanki, huśtanie za ręce i nogi itp. szaleństwa. A tak to
sam wbiegał do morze (ale niezbyt głęboko, patrzył na morze,
skakał, cieszył się, bawił się podpływającymi falami). Albo
biegał po plaży (sławetne kółeczka), wykładał się na piasku,
grzebał w piachu. I szedł na wschód, mógł tak oddalać się od
nas na kilometry, w ogóle się nas nie pilnując. A gdy widział, że
za nim idziemy, to przyspieszał. Nie chciał się zbytnio z nami
bawić w morzu, aczkolwiek gdy siłą był wciągnięty przez tatę
głębiej, to mu się podobało. Trochę się martwiłam, że on to
swoje szczęście przeżywa sam, że nie chce się z nami dzielić,
ale z drugiej strony widziałam jak bardzo go to cieszy, jak bardzo
to wchłania. Tak że, nawet gdy pogoda średnio sprzyjała byliśmy
codziennie na plaży po 2 razy. I nawet ja prawie codziennie się
kąpałam, pływałam w morzu, mimo tego, że w ubiegłych latach w
czasie prawie 2 tygodniowych pobytów nad morzem zanurzałam się
całościowo może ze 2 razy, zawsze mi woda była za zimna i fale mi
przeszkadzały pływać. Tym razem postanowiłam być odważna, nie
zniechęcać się od razu. I faktycznie, do naszego Bałtyku trzeba
mieć cierpliwość, trzeba wejść w tą lodowata wodę, popływać
trochę i potem jest już ciepło. A z falami się świetnie pływa
(no z tymi ogromnymi się nie odważyłam, mimo że moi dwaj starsi
chłopcy bawili się wtedy w najlepsze). Tak że odkryłam nową
przyjemność, z czego się bardzo cieszę.
Łukęcin to wspaniała dziura. Jak na
standardy nadmorskich kurortów, to jest tam mało ludzi, mało
atrakcji itd. I to nam właśnie odpowiada. Mamy tam „swój”
camping, swoje miejsca. Pamięta nas pani w kiosku, „żołnierz”
na grochówce, pan na campingu. I to jest miłe. I jeszcze zawsze
spotykam tam znajomą z Warszawy:) Jedyne ALE to, oprócz tego, że
daleko (trudno przeżyjemy, tym bardziej, że odkryliśmy, że da się
jeździć nocą i tak jest lepiej), to to, że jest tam kamienista
plaża. Ale na to też jest sposób. Bierze się rowery, odjeżdża
trochę w bok i ma się piękne piaszczyste plaże i bardzo mało
ludzi. I tak robiliśmy. Praktycznie codziennie jeździliśmy
rowerami. Zrobiliśmy dwie dłuższe wycieczki, takie po ok. 10 km w
jedną stronę: raz na zachód do Międzywodzia (podróż
sentymentalna, byliśmy tam z rocznym Piotrkiem; niestety nie
wszystkie wspomnienia da się wskrzesić, tym razem tylko dobre i
tanie lody tam zjedliśmy) i raz na wschód do Rewala, przez Trzęsacz
(gdzie nad morzem jest ściana zabytkowego kościoła; byliśmy tam
rowerami i 2 i 3 lata temu). Jak dla mnie zbyt tłoczno, za to
odkryliśmy w Trzęsaczu super plac zabaw z nietypową huśtawką,
takie koło na którym dziecko może się położyć i być huśtane
na leżąco. Huśtaliśmy tam obu chłopaków równocześnie, albo
Piotrek huśtał samego Jędrka; obaj byli zachwyceni.
Z innych atrakcji mieliśmy wesołe
miasteczko w Dziwnówku (ok. 5-6 km od nas przez las; robiliśmy więc
rowerowe wycieczki na plaże i do wesołego miasteczka). Jędrek
początkowo biegł na te rozrywki, które znał, czyli nadmuchiwany
taki ponton - zjeżdżalnia, gdzie trzeba się zdrapywać po
sznurkach i zjeżdżać albo na samochodziki z Piotrkiem. Ale później
wypróbował i innych atrakcji: eurobungi (takie skakanie na
trampolinie gdy się jest przyczepionym sznurkami i podciąganym).
Piotrek na tym skakał, Jędrek się przyglądał, więc
zaproponowałam by spróbować. Baliśmy się, że nie da się
przepasać, zapiąć się w tą uprzęż i faktycznie za pierwszym
razem ciut protestował, ale potem mu się tak spodobało, że nie
chciał dać się odpiąć:) Skakał sam, trochę go podrzucaliśmy,
był zachwycony. Przy kolejnej bytności nie było już żadnych
problemów z zapinaniem uprzęży. Zaczęłam więc obserwować, na
co jeszcze zerka. Wysłałam go więc z tatą na kolejkę górską
(sama się boję;) i podobało mu się. W tamtym roku już raz
jechał, a ja z nim, ale jako, że sama się bałam, to myślałam,
że on może też. I jeszcze na takie kule na wodzie, gdzie wchodzi
się do środka i jest się zamykanym. Przyglądał się jak Piotrek
tam był i spróbowaliśmy. Bez problemu w to wszedł, dał się
zamknąć i podobało mu się. Tylko sam trochę mało się w tym
ruszał. Poza tym była zwykła trampolina (szkoda, że odkryta
ostatniego dnia bo bardzo mu się podobało) i karuzela na kaczuchach
(ale to było zbyt nudne więc skończyło się na jednej przejażdżce
). Takie to miał Jędrek rozrywki. Są one dla niego bardzo ważne,
nie tylko ze względu na jego dobre samopoczucie, ale i ze względów
zdrowotnych, chodzi o dostarczanie mu różnych bodźców. Niestety
te wesołe miasteczka są zawsze cholernie drogie, więc dobrze że
mieliśmy na to specjalny fundusz wakacyjny (po prostu przez cały
rok zbieramy pieniądze, które chłopcy dostają od cioć i babć,
żeby je potem tak wydać).
Oprócz terapii morsko - plażowej,
terapii rowerowej, terapii wesoło - miasteczkowej, terapii
campingowej (Jędruś jest zapalnym capmingowiczem, świetnie się
czuje na campingu, pierwszy raz zresztą spał pod namiotem jak miał
2 lata), miał jeszcze terapię restauracyjną. Obiady bowiem
jedliśmy na mieście, taka nasza mała rozpusta raz do roku (to co
oszczędzamy śpiąc na campingu, przejadamy później na mieście).
Muszę stwierdzić, że Jędrek w przeciwieństwie do Piotrka nie
jest fanem pizzy, coś tam podgryzie,ale woli frytki i surówkę,
czasem z kawałkiem mięsa. No i niestety lody mu się już chyba
przejadły (nic to, sezon lodowy wkrótce będzie zamknięty). Jędruś
w restauracji jest bardzo grzeczny, siedzi za stołem (nie tak jak w
domu, gdzie wędruje w czasie jedzenia). Tylko czasem jest bardzo
niecierpliwy, nie może się doczekać, dlatego tez zawsze mieliśmy
coś na przeczekanie i nie było takiego problemu, jak w Bryzglu.
Chciałam jeszcze napisać o tym, że
Jędrek mimo że na plaży preferował samotność, to bardzo docenił
zabawy z tatą. Dopraszał się ich, wręcz zamęczał Andrzeja. A
gdy na campingu zaczęłam tańczyć z Piotrkiem i Jędrkiem (w
sposób specyficzny, powiedzmy coś a la cancan, to Jędrkowi też
się to bardzo spodobało i ciągnął później nie tylko mnie ale i
Piotrka do tej zabawy. Piotruś zresztą bawił się świetnie z
Jędrkiem w namiocie , w różne przewalanki – łaskotki. A na
plaży, gdy Jędrek się daleko oddalał, zazwyczaj to ja lub Andrzej
po niego szliśmy, aż do momentu gdy spróbował Piotrek (niestety
był to już przedostatni dzień). Obawiałam się, czy da radę i
faktycznie Jędrek próbował się buntować (szczypać, gryźć i
tego rodzaju numery), ale Piotrek sobie poradził. Ja dałam Jędrkowi
reprymendę, że tak nie wolno, że ma słuchać starszego brata,
połaskotałam Piotrka dumę mówiąc, że Jędrek nie ma co próbować
swoich numerów, bo Piotrek sobie i tak z nim poradzi i pomogło. I
Piotrek chętnie ganiał za Jędrkiem, i Jędrek już się tak nie
buntował. Ucieszyło mnie to, nie tylko dlatego, że se mogłam w
spokoju poleżeć i poczytać,ale głównie z tego względu, że
chciałabym, że Piotrek „radził sobie” z Jędrkiem, żeby
Jędrek go słuchał, żeby była między nimi mocniejsza więź.
Mieliśmy też taką zabawną sytuację na campingu. Jędrek sobie
krążył niedaleko namiotu, podeszło dwóch małych kajtków i
zaczęli go zaczepiać: jak masz na imię itd. Jędrek oczywiście
nic. Wyszedł Piotrek i mówi coś w stylu: „On wam nie odpowie bo
ma autyzm i nie umie mówić. Ma na imię Jędrek a ja jestem jego
bratem. Jędrek was serdecznie pozdrawia.” Potem chłopcy przyszli
i zaczęli naśladować Jędrka, czyli biegać za nim w kółku a
jeszcze dopytywali się, czy Jędrek umie biegać i tu już mogliśmy
powiedzieć z dumą: Jeszcze jak! Uśmialiśmy się z tego. W ogóle
czasem mi się zdarzają młodsze dzieci, które zaczynają
naśladować Jędrka (nie złośliwie; dzieci po prostu tak mają,
próbują się włączać w jego zabawę), a mnie się i śmiać chce
(bo to zabawne) i płakać (że ta podstawowa umiejętność
naśladowania jest mojemu Jędrkowi obca).
Podsumowując to był bardzo udany
wyjazd. Gdy Jędrek ostatniego dnia był marudny i się złościł,
zaczęłam mu mówić o tym, że przyjedziemy tu za rok, że widzę,
że mu się tu podoba i że chciałby zostać. A on się uśmiechał.
Jędrek nie zawsze w typowy sposób wyraża swoje emocje, ale gdy
śmieje mu się buzia na moje słowa, to wiem, że mu się podoba to,
co mówię.